sobota, 28 stycznia 2012

"13 pierwotnych Matek Klanowych" Jamie Sams

Czyli "Twoja święta ścieżka prowadząca do odkrycia darów, zdolności i talentów kobiecego pierwiastka, przez pradawne nauki o Siostrzeństwie."

Wraz z początkiem lutego zostanie wydana za sprawą wydawnictwa CoJaNaTo niezwykła książka, do lektury której zachęcamy wszystkie kobiety poszukujące swojej pierwotności i pełni, pragnące rozwijać się i wzrastać.



O KSIĄŻCE (za wydawcą)

W obecnych czasach przemian na ziemi istnieje wielka potrzeba sięgnięcia do korzeni, do mądrości przodków, do czegoś stabilnego.
Jamie Sams pobierała nauki u Starszyzny różnych Narodów Rdzennych mieszkańców Ameryki. Swoje wieloletnie doświadczenie przekazała w formie książki. Książka ta może stać się towarzyszką życia, przewodniczką uzdrowienia i rozwoju osobistego. Wypełniona jest mądrością i naukami, które przez setki pokoleń przekazywane były w tradycji ustnej.
W piękny, poetycki sposób Jamie Sams mówi o podstawowych prawdach, dotyczących naszej ludzkiej natury. Posługuje się Opowieściami, aby nauczać i przekazywać wiedzę – tak jak robili to w dawnej Europie skaldowie, minstrele, lirnicy, bardowie i bardy, rybałci czy też gawędziarki i bajarki – snując opowieści i śpiewając ballady czy pieśni o zwykłych ludziach, o bohaterach i wielkich czynach, o ludzkim losie i wartościach ludzkiego życia, a to wszystko po to, aby pomóc ludziom radzić sobie z codziennymi wyzwaniami i trudnymi doświadczeniami życiowymi tak, aby mogli zachować wiarę i pozostać istotą ludzką z otwartym sercem, wrażliwą, współczującą i radosną. Te opowieści uczą, jak odzyskać poczucie własnej wartości, uzdrowić wszelkie emocjonalne zranienia i jak szanować i kochać samą siebie czy samego siebie. Dowiadujemy się, że nie ma „człowieka idealnego” – wszyscy jesteśmy ludźmi i jako ludzie popełniamy błędy, które pomagają nam się rozwijać i stawać takimi, jakimi chcemy lub marzymy, by być. Nie ma też „człowieka uniwersalnego”, jednego wzorca. Każda istota ludzka jest niepowtarzalna i unikalna, i jeśli chcemy się porównywać, to jedynie z własną wizją siebie pełnej, zrealizowanej czy siebie pełnego, zrealizowanego.
13 Pierwotnych Matek Klanowych to książka lecząca duszę, gdyż słowa, które czytamy i obrazy, które one w nas wywołują, docierają prosto w głąb naszej istoty, karmiąc duszę spragnioną poezji, piękna, kreatywności, miłości i świętości – siebie i świata, który nas otacza i przenika.

Po więcej informacji zachęcamy do odwiedzenia strony wydawnictwa CoJaNaTo, na której można również zamówić tą wyjątkową pozycję.

Różane rozkosze podniebienia


Ciężko się było zabrać do pisania, a może też ilość obowiązków przytłaczała. Albo to ta szaruga za oknem  zniechęcała do twórczych, rozkaz mniej, więc… dziś, na poprawienie nastroju i nawoływanie wiosny,  zaserwowałam sobie róże...

Bo róża, to istota niezwykła… :) Swym aromatem pobudza zmysły, poprawia nastrój, działa kojąco i uspokajająco, łagodzi napięcia i stres. Zbawiennie wpływa na skórę, nawilżając ją, odmładzając i łagodząc wszelkiego rodzaju podrażnienia. Nadaje blasku nie tylko naszej zewnętrznej formie, ale również, a może przede wszystkim, rozświetla nasze wnętrze. Uważana za niezwykły afrodyzjak od najdawniejszych czasów. Symbol kobiecości. Roślina magiczna…

Jak mówi Doreen Virtue, anielska mistrzyni, aromat róży czy esencji olejku różanego, a nawet kwarc różowy zwiększa naszą intuicję i wpływa na głębsze odczuwanie otaczającego nas świata. „Zapach różowych róż otwiera czakrę serca, która jest centrum energii regulującym jasnoodczuwanie.” Aby zwiększyć naszą wrażliwość i intuicję, trzymajmy różowe róże blisko siebie, wdychajmy olejek z prawdziwych róż, spryskajmy się domowej roboty wodą różaną. Aby oczyścić i uaktywnić naszą czwartą czakrę, nałóżmy odrobinę olejku różanego w okolicy serca, muśnijmy nim nos, aby zapach towarzyszył nam przez cały dzień.


Ale wracając do „zaserwowanej róży”… Nie o byle jakiej róży dziś chciałam :) Mianowicie, o przepojonym słodyczą nektarze, którego boskość odkryłam dopiero teraz, choć od dobrych kilku miesięcy zajmuje miejsce na półce w lodówce… I nie mówię tu o winie z owoców róży, które śmiało można by zbierać wraz z pierwszymi przymrozkami. Mam tu na myśli wspomnienie lata, tak przesycone słońcem i słodyczą, że aż trudno się oprzeć w tych przepełnionych szarością dniach.

Mowa więc o czym? O konfiturze z płatków róży, róży tej dziko kwitnącej tuż za ogrodzeniem w samym środku lata i płatków dawno zebranych w promieniach porannego słońca, które dopiero teraz zaszczyciły me zmysły.  I choć to nie pora na tego typu smakołyki, nie przez przypadek postanowiłam dziś podzielić się z Wami różaną konfiturą, o której mam nadzieję, przypomnicie sobie w sezonie. Bo wierzcie mi lub nie, ale naprawdę warto :)

Składniki:
  • 250 g płatków dzikiej róży 
  • 500 g cukru
  • Sok z 1 cytryny

Obrywamy  płatki z krzaków dziko rosnącej róży, oczyszczamy i przekładamy do glinianej makutry. Dodajemy stopniowo cukier i ucieramy (najlepiej ręcznie), skrapiając co jakiś czas całość sokiem z cytryny. Ucieramy tak długo, aż cukier się roztopi i uzyskamy jednolitą masę, jednak z wyczuwalnymi nadal płatkami. Następnie przekładamy utartą masę do wyparzonych słoiczków i zakręcamy. Nie pasteryzujemy. Tak duża ilość cukru wystarczająco konserwuje. Dla pewności słoiczki przechowujemy w lodówce – nawet do roku, jeśli się do tego czasu ostaną ;)


Mikstura banalnie prosta, a efekt nieziemski. A dla nadal nie przekonanych dodam jeszcze, że smak jest naprawdę niebiański i tak daleki od tej wymemłanej, perfumowanej mazi, którą nadziewano pączki w czasach mojego dzieciństwa.

Konfiturę możemy dodawać do wszystkiego – od nadzienia do ciast, placków i ciasteczek, po mleczne koktajle, sery pleśniowe a nawet…mięso (o ile jecie i nie boicie się eksperymentować ;)). Magda pewnie powie, że to nie Pięcio-Przemianowo, ale  co tam, czasem słodka rozkosz od życia też się należy ;) Swoją drogą, niesamowicie musiałyby smakować lody różane… Chyba trzeba będzie spróbować w tym roku :) Aaaa, i koniecznie wypróbujcie tego cudeńka podczas kąpieli, jako nawilżający peeling do skóry. Czysta przyjemność :)


sobota, 7 stycznia 2012

Pójść w świat i powrócić do domu, czyli... Ósmego dnia Bogini odpoczęła ;)

Rassouli Art

Ten tekst dedykuję wszystkim kobietom, które uważają, że potrzebują dodatkowego dnia w tygodniu, aby odpocząć i zająć się sobą. 

W ferworze obowiązków domowych, pracy zawodowej, opiekowania się dziećmi, czas dla siebie zawsze odkładamy na później. Uważamy, że „musimy” wyrobić się z tą całą pracą, która tak naprawdę nigdy się nie kończy. Mamy ambicje aby być super pracownicami, idealnymi paniami domu, doskonałymi matkami, żywiołowymi kochankami. A do tego wyglądać zawsze pięknie. Hmm, tak na marginesie – czy to są nasze ambicje, czy może społeczny wymóg?

Obserwuję kobiety z mojego otoczenia, które funkcjonują w systemie ciągłego biegu - działać i produkować, działać i produkować. Nawet gdy pojawia się choroba, która jest wołaniem organizmu o odpoczynek, one nie zwalniają. Biorą antybiotyk – i do przodu.

Mój M., wniosek, o potrzebie ósmego dnia w tygodniu, skwitował stwierdzeniem, że chyba ma być po to, żeby nadrobić zaległości z poprzednich siedmiu dni. Coś w tym jest.
Pamiętam sytuacje z dzieciństwa, gdy moja mama, będąc zmęczona pracą domową, obowiązkami i nami - dokazującymi dziećmi, ostrzegała, że wszystko rzuci i „pójdzie w świat”. Teraz, gdy jestem już dorosłą kobietą, w kieracie dnia codziennego, uważam, że od czasu do czasu „pójście w świat” jest niezbędne dla zdrowia psychicznego, emocjonalnego i duchowego. Trzeba mi czasem „pójść w świat”, po to aby odpocząć, skupić się na sobie i swoich potrzebach, zregenerować siły, nabrać energii do działania. Stworzyć sobie ósmy dzień tygodnia. Nikt mi go łaskawie z góry nie przydzieli. Jeżeli sama w pierwszej kolejności nie zadbam o siebie, nikt za mnie nie zrobi. Pozostanie mi frustracja i narzekanie w stylu: „ja to wszystko dla nich i żadnej wdzięczności”. Hmm.... skądś znam te słowa. A Wy?

Pójście w świat” nie musi za każdym razem wymagać pakowania walizek i wyjazdu 150 km od domu – chociaż to też jest wspaniałe :) Usiąść na skąpanej w słońcu łące z widokiem na Karkonosze. Popijać kawę z termosu. Nic nie musieć. Iv – trzeba to powtórzyć :)

Na co dzień „pójście w świat” oznacza pozwolenie sobie na chwile wytchnienia, samotności i jak pisze Clarissa Pinokla Estés w „Biegnącej z wilkami”- powrót do domu – swojego wewnętrznego domu. Wewnętrzne odosobnienie jest dostępne każdej z nas tu i teraz, trzeba tylko sobie na nie pozwolić. Zatrzymać się. Znieruchomieć. W tej chwili. Nie myśleć o kolejnych sprawach do załatwienia, nie tworzyć list zakupów, nie rozpamiętywać przeszłych wydarzeń, nie projektować przyszłości, lecz wsłuchać się w ciszę podczas zwykłego zmywania naczyń, skupić się na chwili obecnej, jedynej która istnienie i oddychać głęboko. W ten sposób nawiązujemy kontakt z samą sobą, zaczynamy głębiej odczuwać swoje ciało i otwierać się na jego potrzeby. Spotykamy się z własną samotnością.

Właśnie taki jest cel samotności – stać się jednią. Jest to lekarstwo na tak powszechne u współczesnych kobiet wewnętrzne rozbicie (…) Samotność nie wiąże się z brakiem działania, jak się niektórym zdaje. Jest raczej darem i błogosławieństwem jakim obdarza dzika dusza” (Clarissa Pinokla Estés, Biegnąca z wilkami)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Wiedzieć, czego się chce... Marzenia noworoczne

I zaczął się ten długo oczekiwany 2012 rok. Co roku, z pierwszym dniem stycznia słyszę wszędzie o noworocznych postanowieniach, obietnicach i założeniach. Jakoś nigdy nie miałam zwyczaju osobiście robić takich postanowień, szczególnie tych nieco bardziej „przyziemnych”, a jednak najczęściej słyszanych dookoła, jak np.: „W tym roku schudnę, zacznę ćwiczyć, rzucę palenie, nauczę się hiszpańskiego, będę jeździć na rowerze, zrobię prawo jazdy itp., itd."

Far Far Hill

Nowy Rok natomiast był dla mnie zawsze pretekstem do przeanalizowania tego, co minione, doświadczone i dokonane w kończącym się roku. Jednak przede wszystkim był sposobnością do przypomnienia sobie i odkurzenia moich własnych, skrywanych głęboko marzeń, które zgubiły się gdzieś po drodze w ferworze pędzącego coraz szybciej roku, przyziemnych obowiązków, strachu, obaw i zwątpienia. I tak właśnie początek roku to dla mnie czas, w którym nabieram dystansu do siebie i świata, świeżego spojrzenia, nowej energii i odwagi do działania. Marzenia wreszcie wychodzą na pierwszy plan, a cały rok jest jak biała kartka do zapisania, gdzie nie ma rzeczy niemożliwych, i tylko ode mnie zależy, co zostanie na niej nakreślone, jak wiele z tych marzeń stanie się rzeczywistością.  

Bo marzenia, choć dla wielu tak nierealne i dalekie, naprawdę się spełniają. Najważniejsze, to przede wszystkim mieć marzenia. Co więcej, mieć jasno sprecyzowane marzenia. Jednak wiedzieć, czego się chce, o czym się marzy, to nie wszystko. Pewnie nie jedna  z nas marzyła o doświadczaniu wspaniałych rzeczy, zdarzeń, relacji etc., jednak rzadko kiedy udawało nam się je faktycznie przeżywać. 

Często dzieje się tak dlatego, że marzenie to tylko punkt wyjściowy, a nie istota sama w sobie. Jedną z istotniejszych rzeczy jest siła marzenia - jak bardzo czegoś pragniemy, jak pożądamy, jak silne są nasze uczucia i emocje względem danej kwestii. Często ludzie mówią: „Ale ja naprawdę marzę o tym, aby być bogatym/bardziej rozwiniętym duchowo/zdrowym etc.” Ale czy oby na pewno? Czy to do czego dążymy, czego pragniemy nie jest tylko jedną z koncepcji narzuconych nam przez otoczenie? Czy standard ogólnie przyjętego dążenia do bogactwa nie przełożył się na naszą potrzebę bogacenia się? Bogactwa, którego wewnętrznie, gdy tak naprawdę szczerze spytamy samych siebie, może wcale nie potrzebujemy. Czy rozwój duchowy (wewnętrzny), który obecnie stał się wręcz modą, rzeczywiście jest naszym głębokim pragnieniem? Czy może chcemy po prostu „dorównać” koleżance, która odnosi w tej dziedzinie niezwykłe sukcesy. Czy naprawdę chcemy być zdrowe? Czy może jednak wolimy być chore, aby ludzie mogli nam współczuć i troszczyć się o nas?

To jest tylko kilka teoretycznych przykładów, ale tak naprawdę porównywalne podejście możemy zastosować względem wszystkiego, co nas otacza. Dopóki nie wypracujemy w sobie uczucia pełnego, czystego, bezwarunkowego pragnienia danej „rzeczy”, pragnienia zgodnego z naszą najgłębszą istotą, nie będziemy w stanie spełnić własnego marzenia.

Często ludziom wydaje się, że muszą bardzo się starać, żeby marzenia wreszcie się zrealizowały. Jednak im bardziej się staramy, im więcej wysiłku w coś wkładamy, im bardziej o coś walczymy, tym bardziej blokujemy przepływ pozytywnej energii, a tym samym możliwość realizowania się naszych celów, a co za tym idzie, również marzeń. Aby uwolnić się od tego toksycznego schematu, ważne jest, abyśmy nauczyły się „puszczać”.

„Puszczanie”, to świadome uwalnianie się od blokad, lęków i obaw. To pozbywanie się barier i poczucia braku. I nie mówię tu o skrajnym odpuszczaniu sobie wszystkiego, lecz o zdrowym zbalansowaniu i zharmonizowaniu naszej codzienności, szczególnie w odniesieniu do negatywnych emocji i doświadczeń. Moje własne życie często płynęło pod prąd. Osiągałam cele wielkim kosztem, zmagając się i walcząc z wszelkimi kłodami, jakie rzucano mi pod nogi. Dopiero, gdy nauczyłam się „wyluzowywać” i „puszczać” wszystko, co powodowało we mnie napięcia, stres i strach, gdy szczerze zaufałam sobie i światu, życie po raz pierwszy zaczęło płynąć z nurtem, tak naturalnie i pozytywnie. Stało się tak, ponieważ gdy naprawdę „puszczamy”, energia wszechświata może swobodnie przez nas przepływać, a nasze marzenia i cele mają wreszcie przestrzeń i siłę, żeby móc przybierać realne kształty.

Chcenie czegoś, marzenie o tym i „puszczanie” tego co negatywne, to jednak nie wszystko. Aby pomóc naszym marzeniom, kluczowe jest, abyśmy myślały i mówiły o nich tak, jakby już były rzeczywistością lub (dla tych bardziej opornych) jakby chociaż się nią stawały. Jest to tzw. afirmacja i wizualizacja. „Myśl o tym, że czegoś chcemy, jest oświadczeniem wobec wszechświata – stwierdzeniem prawdy – którą wszechświat potem wprowadza do mojej rzeczywistości. (…) Z chwilą, gdy wypowiesz słowa “Ja chcę” (czegokolwiek), wszechświat odpowiada “Zaiste chcesz” i zsyła dokładnie to doświadczenie – doświadczenie “chcenia” tego!” („Rozmowy z Bogiem”, księga II, N.D. Walsch). Nic poza tym! Dlatego tak ważne jest afirmowanie i mówienie o naszych marzeniach w formie dokonanej – „ja mam”, „ja jestem”, „ja tworzę” etc., a nie w formie „chcenia” – „ja chcę”. Co więcej, pozytywne wizualizowanie naszych pragnień w największych detalach, precyzowanie szczegółów i tworzenie „tablicy marzeń” pozwala nam uzyskać dokładny, niemal realny obraz tego, o czym marzymy. A stąd już jedynie mały krok do faktycznego urzeczywistnienia naszych pragnień.

Jednak kwestią najważniejszą, ogniwem zespalającym powyższe elementy i jednym z największych czynników motywujących jest wiara (proszę nie mylić jej tu z czysto religijnym aspektem). To właśnie siła wiary zwiększa moc i realność danego marzenia. Szczera wiara w spełnienie naszego marzenia i powodzenie celów, to często forma przyzwolenia sobie na nie – przekonanie siebie samej, że naprawdę zasługujemy na to, o czym marzymy, że jesteśmy warte tego, czego pragniemy i z ogromną łatwością możemy to osiągnąć. Wystarczy uwierzyć i zacząć działać :)

Wszystkie te czynniki stanowią nieodzowną część całego procesu tworzenia. Wzajemnie się uzupełniając, tworzą komplementarną całość. Wszystkie są od siebie zależne i każdy ma ogromny wpływ na właściwe działanie pozostałych. Dlatego tak ważne jest, abyśmy pamiętały o każdym z nich, gdy zaczniemy odkurzać stare marzenia i szkicować te nowe – spełnienia których życzę każdej z Was w tym 2012 roku :)

niedziela, 1 stycznia 2012

Inicjacja

Tak więc Ronja otrzymała swobodę i mogła wałęsać się, gdzie tylko chciała. Przedtem jeszcze Mattis powiedział jej to i owo.
- Uważaj na Wietrzydła, Szaruchy i zbójców Borki.
- A jak poznam, że to są Wietrzydła, Szaruchy i zbójcy Borki? - zapytała Ronja
- Zauważysz – odparł Mattis.
- Aha – powiedziała Ronja.
- I uważaj, żeby nie zabłądzić w lesie – ciągnął Mattis.
- A co mam zrobić, jak zabłądzę? - zapytała Ronja.
- Odnaleźć właściwą ścieżkę.
- Aha – powiedziała Ronja.
- I uważaj żeby nie wpaść do rzeki.
- A co mam robić, jak wpadnę do rzeki? - spytała Ronja.
- Pływać.
- Aha – odparła Ronja.
- I uważaj żeby nie wpaść w Diabelską Czeluść (…)
- A co mam zrobić, jeśli wpadnę w Diabelską Czeluść? - zapytała Ronja.
- Wtedy nic już nie zrobisz – odparł Mattis (…)
- Aha – powiedziała Ronja (…) - W takim razie nie wpadnę w Diabelską Czeluść. Coś jeszcze?
- O, tak, sporo – odrzekł Mattis – Ale tego nauczysz się z czasem sama. A teraz idź już!”


Astrid Lindgren „Ronja córka zbójnika”